Tuesday, January 7, 2014

50*

5 stycznia
Piekna zegluga, wiatr 5B z rufy, slonce, delfiny, albatrosy.
Skonczyly nam sie praktycznie wszystkie zapasy swiezej zywnosci, zostaly jedynie cebule, czosnek i cytryny. Wiszace w mesie hamaki, które przed wyplynieciem wypelnilismy po brzegi owocami i warzywami, teraz zalosnie zwisaja puste.
Oczywiscie nie grozi nam glod, nic z tych rzeczy. Po prostu czas przerzucic sie na puszki. W bakistach mamy zasztalowane tyle zapasow suchej, puszkowanej i pozamykanej w sloikach zywnosci, ze wystarczyloby na wiele dlugich miesiecy plywania.
Tak czy siak, coraz bardziej nie mozemy sie doczekac ladu i tych wszystkich argentynskich przysmakow, które ma nam do zaoferowania.
Wieczorem minelismy rownoleznik 48*S, tej sam z którego musielismy zawrocic chwile po powitaniu Nowego Roku. Przeczekujac ten sztorm w Bahia Sanguineto stracilismy cale 5 dni. Mozliwe, ze gdyby nie ten poludniowy wiatr, to bylibysmy juz na Ziemi Ognistej. Pewne jednak jest, ze przy takich warunkach jakie zapowiadano, ucieczka do oslonietej zatoki to bylo jedno z najrozsadniejszych mozliwych posuniec.

6 stycznia
Z regularnej muzyki kolyszacego sie na falach kadluba i zagli omiatanych wiatrem wyrwal sie mocniejszy podmuch.
Spojrzalem na wyswietlacz.
30 wezlow, 35, 40... ciagle roslo, jakby nie mialo przestac... 45, 50... coraz wiekszy przechyl, przerazajaca wibracja takielunku... 55... ryk wiatru... 60...
Szybko w sztormiak, wyskoczyc na poklad i zrzucic grota. Powtorka sprzed kilku dni. Tyle, ze jeszcze gwaltowniejsza, w ciagu zaledwie pol minuty wiatr podwoil swoja predkosc. Na otwartym oceanie i bez zadnych chmur sygnalizujacych szkwal. To na innych akwenach wydawaloby sie nie do pomyslenia. Najwyrazniej nie tutaj. Chyba bedziemy sie musieli do tego przyzwyczaic.
Dalsza czesc dnia uplynela pod haslem kaprysnych wiatrow i ciaglych zmian zagli. Czasem nie sciagalismy juz nawet sztormiakow, tylko w pelnym rynsztunku odpoczywalismy na podlodze – zakladajac, ze za chwile znowu trzeba bedzie wyjsc na poklad, by dostawic albo zdjac kawalek zagla.
O godzinie 2100 czasu argentynskiego przekroczylismy 50 stopien szerokosci geograficznej poludniowej, tym samym pozegnalismy ryczace czterdziestki i wplynelismy w wyjace piecdziesiatki.

Karol

----------
radio email processed by SailMail
for information see: http://www.sailmail.com

Sunday, January 5, 2014

Postoj w Bahia Sanguineto

1 stycznia
Rankiem wiart siadl na tyle, ze moglismy znowu postawic kawalek grota, podwojnie zarefowanego. Plynelismy ostrym bajdewindem na NW, w strone wspomnianej wczesniej zatoki. Silny, sztormowy wiatr potrzebuje kilku dni by wytworzyc duze, odpowiadajace swojej sile fale. Te nadchodzace z poludnia dopiero co nabieraly impetu i okazalosci, pomimo to wieksze z nich dochodzily juz do 4 czy 5 metrow. A niektore niebezpiecznie sie zalamywaly. Szczesliwie, nie stwarzalo to jeszcze powaznego zagrozenia dla jachtu wielkosci Nektona. Waniek sprawnie radzil sobie z utrzymaniem kursu, wachtowanie moglismy wiec prowadzic z wnetrza jachtu, na poklad wychodzac jedynie co kilkanascie minut.
Im bardziej zblizalismy sie do brzegu, tym bardziej wiatr slabl, a fale malaly. Po poludniu odwiedzily nas kolonie delfinow Peale's Dolphin. Naokolo lataly pojedynczo i w parach albatrosy. Pozniej, juz blizej Bahia Sanguineto pojawilo sie kilka Commerson's Dolphins, malutkich czarno-bialych delfinow, wystepujacych tylko i wylacznie przy wschodnim wybrzezu Patagonii.

2 stycznia
Pilowalismy na silniku pod sztormowy wiatr wzdluz surowego, pozbawionego wszelkiej roslinnosci brzegu. Widok popielatych gor i nielicznych piaszczystych plaz kojarzyl sie ze zdjeciami krajobrazow ksiezyca albo wybrzeza mroznej Alaski. Chwile wczesniej zostawilismy za rufa przyladek Cabo Tres Puntas i wplynelismy do zatoki oslonietej od poludniowego wiatru i co znacznie wazniejsze – od poludniowej fali. Wlasnie tu mielismy nadzieje znalezc schronienie przed nadciagajacym sztormem.
Dziob jachtu ryl fale. Wyrzucane w powietrze bryzgi wody, agresywnie smagaly poklad. Uzywany podczas plyniecia na silniku autopilot przestal dzialac, to pewnie przez zbyt silny wiatr. Trzeba bylo przejsc na sterowanie reczne. W ruch poszly narciarskie gogle i gumowe rekawiczki uzywane do nurkowania zima.
W drodze do kotwicowiska, tuz kolo prawej burty pojawil sie znajomy czarno-bialy delfin. Wyskawiwal z wody i rzucal sie pokazujac nam brzuch lub boczna pletwe. Za kazdym razem nosem albo pletwa wskazywal kierunek na prawo od nas, jakby chcial nam cos wskazac, gdzies nas pokierowac.
Podazalismy wzdluz nieprzyjaznego kamiennego brzegu, kilka mil na prawo od nas znajdowala sie piaszczysta plaza, gdzie byc moze udaloby sie bezpiecznie zakotwiczyc. Chwile pozniej podplynelismy blizej, zakrecilismy kolko i na glebokosci 10 metrow wypuscilismy prawie caly lancuch, okolo 70 metrow. Kotwica momentalnie chwycila sie piaszczystego dna.
Czyzby delfin naprawde wiedzial czego nam potrzeba?
Na sasiedniej plazy wylegiwalo sie stado lwow morskich, pod kadlubem Nektona wesolo nurkowaly foki. Wialo od ladu, nie bylo fali, ale wiatr nieustannie szkwalil. I to jak! Brutalne porywy dochodzily do ponad 60 wezlow. To prawie huragan!
Szczesliwie kotwica ani drgnela.
Wiatr od sile 60 wezlow i to prosto z poludnia. Dobrze ze nie jestesmy na otwartym morzu. Prawdopodobnie zwialoby nas z powrotem do Mar del Plata.

4 stycznia
Wczorajszy i dzisiejszy dzien minely leniwie, darowalismy sobie przygotowywanie pontonu i schodzenie na brzeg, nie bylo to tez najlepsze miejsce na jakiekolwiek powazniejsze prace jachtowe. Spokojnie regenerowalismy sily po ostatnim przelocie i zbieralismy energie na ciag dalszy. Wczorajszego popoludnia wiatr siadl na tyle, ze mozna bylo sie poczuc jakbysmy stali w oslonietej marinie. Pozniej odwrocil sie na polnocny i po niedlugiej chwili lodka bujalo jak na otwartym morzu. Caly czas musielismy byc przygotowani na zmiane pogody i koniecznosc opuszczenia kotwicowiska.
Dzisiaj Ola obchodzi urodziny. Przy sniadaniu czekal na nia czekoladowy tort ze swieczkami i rysunkiem Nektona.
Najnowsza prognoza zapowiada dobra pogode na najblizsze kilka dni. Dzieki temu, po poludniu, wreszcie moglismy opuscic nasza plaze i mieszkajace na niej lwy morskie. Oby tym razem obylo sie bez przymusowych postojow i przeczekiwania sztormow. Do Ushuaia zostalo 670 mil.

Karol

----------
radio email processed by SailMail
for information see: http://www.sailmail.com

Wednesday, January 1, 2014

Sylwester wedlug Karola

31 stycznia
Sylwester. W Polsce pewnie wszyscy szykuja sie na wieczorna impreze, my szykujemy sie na sztorm. Z zachodu nadciaga gleboki niz. W pierwszym momencie przywieje z polnocy, a pozniej, gdy tylko minie nas centrum nizu, trafimy na poludniowy wiatr, który ma sie utrzymac przez nastepne 3 dni. Wedlug prognozy jutro ma byc 25-30 wezlow, pozniej do 50. Choc do tego, co podaja GRIBy zazwyczaj trzeba troche dodac. Jedno jest prawie pewne – nie damy rady sie pod to halsowac. Teraz plyniemy jak najbardziej na zachod, a pozniej, gdy przywieje od poludnia, chcemy schowac sie za cyplem Bahia Sanguineto i tam, na kotwicy, przeczekac ile tylko bedzie trzeba. Nie ma w okolicy zadnego portu, do którego bezpiecznie mozna by wejsc w takich warunkach.
Wieczorem wialo 30 wezlow z NW, nieslismy tylko malego foka i podwojnie zarefowanego grota. Z niecierpliwoscia czekalismy az wiatr odwroci sie na poludniowy.
Sztorm czy nie, Nowy Rok trzeba bylo uczcic. Kapitan wyciagnal z barku szampana, rozlal 6 szklanek – po jednej dla naszej piatki i dla Neptuna.
- Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.
O fajerwerki mialo zadbac morze.

1 stycznia
Obudzil mnie glos kapitana.
- Karol! Piecdziesiat!
Nie trzeba bylo nic wiecej mówic, nie trzeba bylo o nic wiecej pytac. Jak najszybciej tylko moglem wskoczylem w sztormiak, kalosze i szelki. Byle tylko wyjsc na poklad i zarefowac albo zrzucic zagle. Piecdziesiat wezlow to znacznie wiecej niz mogly udzwignac te, które akurat mielismy postawione.
Porywane przez wiatr bryzgi przelatywaly przez kokpit. Drobne krople bombardowaly twarz jak setki malych igiel. Co raz kilka wiader wody zwalalo sie na poklad. Samoster ledwo radzil sobie z przezaglowana lodka.
Wiatr odkrecil na poludniowy. I to z impetem.
Pierwszy w dol poszedl grot. Zeby tylko nie ostrzyl i dal Wankowi sterowac. Sciagnelismy go we trojke, potem owinelismy ciasno gruba lina by tylko sie nie uwolnil i nie podarl na wietrze. Chwila pozniej zrzucilismy foka, by postawic w jego miejsce malego kliwra.
Gosia stala za sterem. Bez zagli, na samym maszcie jechalismy z wiatrem 7 wezlow.
Zwiniecie foka na dziobie, wrzucenie go pod poklad, zamiana szotow na te od mniejszego zagla, przygotowanie kliwra, wreszcie wywiezienie go na fale – wszystko w tych warunkach jest znacznie trudniejsze i zajmuje znacznie wiecej czasu.
Rece grabialy. Temperatura rzeczywista: 5 stopni, odczuwalna: -2. Tydzien temu w Mar del Plata bylo prawie 40. Po godzinie walki z zaglami nalezy sie goraca herbata. W mesie znacznie spokojniej, nie wieje, sucho, ciszej. Stlumione, docieraja tutaj wszystkie dzwieki z zewnatrz. Odglosy fal walacych w burte i zwalajacych sie na poklad, wibracje kadluba i dzwieki napinajacych sie want nie daja zapomniec o tym co dzieje sie na pokladzie. Ci co na wachte to na wachte, reszta do koi, niedlugo moze byc kolejny alarm do zagli.
Ponoc jaki 1 stycznia, taki caly nadchodzacy rok. My mamy nadzieje, ze bedzie choc troche spokojniej.

KAROL


ps. pozycja o 2030 47*11 65*21 (47.18 65.35)

----------
radio email processed by SailMail
for information see: http://www.sailmail.com

Monday, December 30, 2013

Bievenido a Argentina

27 grudnia 2013

Jeszcze wczoraj glosno nabijalismy sie, ze wplynelismy w ryczace czterdziestki? Gdzie te fale? Gdzie te sztormy? Jak dotad tylko slonce, male fale i delikatny wiaterek popychajacy nas gladko do przodu. Dzis rano juz sie to nieco zmienilo. Co chwila zmiana zagli, szkwaly, pochmurne niebo, fale zalewajace poklad i to dziwne uczucie niewazkosci w czasie pracy na dziobie. Po poludniu wiatr na powrot ucichl i wyszlo slonce.

Z Mar del Plata wyplynelismy w wigilie swiat Bozego Narodzenia. Rankiem zjedlismy uroczyste, swiateczne sniadanie i podzielilismy sie oplatkiem, przeslanym przez mamy: Gosi, Oli oraz moja. Gdyby nie ten oplatek i stojaca na stole nawigacyjnym choinka latwo mozna by pomyslec, ze to raczej Wielkanoc. To po pierwsze przez to sniadanie, a po drugie temperature, Argentynskie lato nie nasuwa atmosfery bozego narodzenia, nie widac tez tu zbyt wielu ozdob, choinek i swiatelek jak w Europie.

Jest tu nas piatka: Lukasz Natanek, Gosia Czujko, Ola Polanska, Connor Young i Karol Janas.

O jak dobrze byc znow na Nektonie, to jak powrot do domu po dlugiej nieobecnosci. Duzo sie pozmienialo, mamy teraz dwóch nowych zalogantow: Wanka i Staszka, oboje zajmuja sie wylacznie sterowaniem. Waniek to samoster wiatrowy, a Staszek to autopilot elektryczny, uzywany wtedy kiedy nie wieje.
Systematyczne wachty sa prowadzone wylacznie w nocy, wtedy kiedy wiekszosc zalogi spi. W dzien zawsze ktos jest na pokladzie. Z reszta tutaj nie ma takiego ruchu jak w Europie, mamy cale morze tylko i wylacznie dla nas, nie musimy zmieniac kursu by komukolwiek ustepowac z drogi. Lukasz wstaje praktycznie co godzine skontrolowac co sie dzieje.


28 grudnia

Przez cala moja nocna wachte wiatr odkrecal z polnocnego na zachodni, caly czas powoli ostrzylem. Wialo coraz mocniej i tuz po skonczeniu mojej wachty, o pierwszej nad ranem, poszlismy na poklad zmienic zagle. Mimo bryzgów i hustawki na dziobie, z przednimi zaglami poszlo bez wiekszego problemu. Pozniej, Lukasz, stojac za sterem nie mogl wyostrzyc na tyle, zeby dalo rade gladko postawic grota. Connor dwukrotnie probowal wywieszc go na fale, ale niefortunnie klinowal sie pod ruchomym baksztagiem. Gdy w koncu, za trzecim razem, udalo sie zagiel postawic, okazalo sie, ze sie rozprul. Puscil szew, w poprzek zagla, na szczescie wysoko, blisko rogu falowego, wiec rozprucie mialo jedynie troche ponad metr. Tak czy siak na klejeniu i szyciu uplynela nam cala noc, od 3 nad ranem do 12 w poludnie.

Caly dzien wiatry zmienne. Rozwijamy i zwijamy genue, stawiamy i zrzucamy foka i kliwra, refujemy, rozrefowujemy, zrzucamy, stawiamy grota, i tak w kolko. Wieczorem zazwyczaj wiatr siada, wlaczamy na chwile kataryne, pózniej cos wieje.

Wiatr nigdy nie przekraczaja 30 wezlow. Jakies slabe te ryczace czterdziestki. Ale nie mamy sie co martwic, w koncu na pokladzie dwie atrakcyjne dwudziestki.

Choc byc moze rzeczywiscie na poludniu solidnie wieje, bo mamy konkretna martwa fale wlasnie z poludnia.

Wstepnie planowalismy odwiedzic Pólwysep Valdes, znany z odwiedzajacych to miejsce duzych ilosci wielorybow. Niestety, ciagly zachodni wiatr skutecznie utrudnilby dotarcie tam, wiec kapitan zdecydowal, ze nie tracimy czasu na halsowanie i plyniemy dalej na poludnie. Ziemia Ognista tez slynie z morskich ssakow.


29 grudnia

Kazdego dnia widac podobny pogodowy schemat. Wczesnym wieczorem wiatr siada zupelnie i wlaczamy silnik. Okolo zachodu slonca przychodzi delikatny powiew z NW, który pózniej wzmaga sie i powoli ale nieustannie odkreca do W i SW. Gdzies w polowie nocy wychodzimy, refujemy przednie zagle i dostawiamy grota (wczesniej, na pelnym kursie zaslanialby genue, wiec jechalismy bez niego). Wiekszosc dnia znow plyniemy ostrym bajdewindem do czasu kiedy po poludniu wiatr nie zgasnie.

Od poczatku przelotu towarzysza nam albatrosy i inne morskie ptaki, a dzis po raz pierwszy pojawilo sie kilka wielorybow.


30 grudnia

Tuz po mojej nocnej wachcie wiatr jak zwykle wyostrzyl, z Lukaszem i Connorem wyszlismy postawic grota i zmienic genue na foka. Chwile po tym przywialo 30 wezlow, wiec zalozylismy pierwszy ref. Znow gdy tylko zdazylismy usiasc, przyszedl szkwal ponad 40 wezlow. Dlugo nie posiedzielismy, trzeba bylo skoczyc i dolozyc drugi ref na grocie. Powialo tak przez nie wiecej niz 15 minut i wiatr znow siadl. Kolejny raz wycieczka pod maszt, tym razem zeby zdjac ten drugi ref.

Co by nie mowic, praca przy zaglach idzie nam coraz szybciej. To niezbedny trening przed sztormami w tzw. wyjacych piecdziesiatkach, czyli szerokosciach ponizej 50 stopnia szerokosci geograficznej poludniowej. A jesli pogoda pomoze i kapitan sie zdecyduje, to byc moze udamy sie tam, gdzie jest jeszcze trudniej – tam, gdzie nawet Bóg sie nie zapuszcza, czyli w poludniowe szescdziesiatki (ang. godless sixties).

Nieustannie cisniemy na poludnie. Dzisiejsza pozycja 46*23's 062*58'w.


Karol

----------
radio email processed by SailMail
for information see: http://www.sailmail.com

Saturday, January 5, 2013

Sunday, November 21, 2010

Ocean

14/11
Rano zegnamy sie ze Srogim, Danielem i Tobiasem, uzupelniamy zapasy wody, krecimy kataryne i see ya Vanuatu. Znow we trojke. To jest bardzo dobra ekipa. Lukasz rewelacyjny kapitan, Henrik utalentowany kucharz. Do tego to naprawde super kolesie. Hmm, to jest duzy sukces, przez 8 miesiecy, ktore spedzilem na Nektonie, nie bylo miedzy nami zadnej wiekszej klotni.
Duza zagwostka bylo, ktoredy plynac do tego naszego Brisbane, na N, czy na S od Nowej Kaledonii. Droga na polnoc oznacza cisniecie sie przez Morze Koralowe, ktore jak sama nazwa wskazuje usiane jest podwodnymi niespodziankami, na ktorych latwo jest sobie przedziurawic lodke. Z kolei trasa od poludnia to troche mniej raf, ale droga dluzsza i 300 mil jazdy na poludnie, a wg prognozy wiatry maja byc z SE, wiec nieciekawie. W koncu staje na tej pierwszej opcji.

16/11
Poki co dobre wiatry, lecimy polowka 6 wezlow. Zimno jak w Kanadzie. Ida w ruch juz dawno gdzies gleboko zagrzebane spiwory i sztormiaki. Wieczorem trzeba skrecic na poludnie, zeby ominac kilka raf. Zaczyna sie 24h jazdy na silniku pod wiatr. Wiatr na szczescie zdechl, tylko 10 wezlow. Do tego nie ma fali, wiec ledwo co odczuwamy, ze plyniemy, talerze nie zjezdzaja ze stolu;p

18/11
Wiatr zdechl na dobre, tluczemy sie powolutku jakies 3 wezly. Po poludniu cos wielkiego skacze w wodzie za Nektonem. Ooo, to na naszej zylce. Walczymy i po chwili mamy na poladzie najwieksza rybe, jaka zlapalismy na Pacyfiku. 150cm mahi mahi, wazy z dobre 40kg.

19/11
Dzis jedlismy mahi mahi smazona, mahi mahi duszona w sosie pomidorowo-musztardowym i zupe z mahi mahi. Reszte zamarynowalismy i wrzucilismy do sloikow.

21/11
Nie da nam ten Pacyfik tak go opuscic w spokoju. Ostatnio prawie nie mielismy wiatru, dzis w nocy z kolei przywialo 30 wezlow. Wschod slonca. Lodka konkretnie ostrzy, Lukasz wstaje i zrzucamy grota. Po kilku godzinach szkwaly do 40 wezlow, jedziemy na malym foczku, postawionym na baby sztagu, podwojnie zrefowanym grocie i bezanie. Potem bezan tez idzie w dol.

22/11
5:45 pobudka. Znowu moja wachta? Przeciez poprzednia ledwo co sie skonczyla. Jak zwykle. Henrik siedzi tam juz 3 godziny, wiec szybko wstaje. Fale wlewaja sie na poklad. Gdybym nie ten rejs, pewnie siedzialbym teraz w tramwaju. Tak, tym tramwaju w Gdansku, gdzie nikt z nikim nie rozmawia. Czasami tylko spojrzy na ciebie jakis dres ze wzrokiem jakby chcial ci przypieprzyc. Potem pewnie zobaczylbym jak motorniczy zamyka jakiejs dziewczynie drzwi przed nosem i odjezdza. Po pol godzinie wyklad, wykladowca znowu zalozyl mikrofon na plecy i gada do tablicy. Naokolo mnie mlodzi ludzie, ktorzy wstali rano tylko po to, zeby porozwiazywac krzyzowki i wpisac sie na jakas glupia liste. Ktos opowiada o tym, co robil gdy sie upil w ostatni weekend i jak to sie nie nauczyl do kola z wytrzymalosci materialow. Potem przeczytalbym w 'metrze' o tym, ze jakis pajac z Wiejskiej w Warszawie obrazil jakiegos innego pajaca, a ten drugi pajac mowi, ze 'ten pierwszy wzial wieksza lapowke ode mnie'. I tak sobie mysle, jak dobrze jest byc tutaj na tym Nektonie i pic kawe, ktora juz przez bryzgi nabrala lekko slowanego smaku.
Jutro rano pewnie juz bedziemy w Brisbane. Pierwsza rzecz to pizza z podwojnym serem (sera nie jedlismy od kilku miesiecy) i lodowato zimny Forsters.

Za nami 8700 mil, przed nami juz tylko 110....

Karol

----------
radio email processed by SailMail
for information see: http://www.sailmail.com

Friday, November 19, 2010

Fiji to Vanuatu

Fiji -> Vanuatu

As usual a lot of adventures have taken place since you last heard from us, Starting in Fiji, in Vuda point, a marina in the middle of nowhere with a daily burning hot desert sun and nightly mosquitos (maybe malarial) with no mercy. To this lovely place a few guests arrived to the boat Srogi, Daniel, Gosha and Pablo. They were going with Lukasz to Yasawa group, islands west of Viti Levu. Karol, Tobias and me (yes this is Henrik writing blog today, hello) were going traveling on our own on Viti Levu. Me and Karol head out together going south to Nadi, spend some days on the countryside with an Indian family we happened to meet. We head south to Kulukulu village south of Sigatoka and spend the night there planning to camp among the sand dunes but the weather got rough and we were invited to stay for free at an homestay.
Karol was leaving the next morning but I stayed to surf(Fiji's only beach break). Planning to stay for just a few days, but the small amount of money I brought is one day missing and I end up staying over a week working in the garden for food and shelter.

Returning to Vuda point to meet the boat a week later I'm happy to be back and hear about how the others spent their 10 days. Lukasz, and the guests had good times in the Yasawas and Mamanuca island groups. Karol and Tobias spent a nice time hitching around separately, staying in villages with people around Suva and the interior, but those stories are for them to tell and not me. We head for Lautoka to check out and say goodbye to Gosha and Pablo who were flying back to Canada. After a few sips of Bounty rum(Locally brewed, very very dangerous) Me, Karol and Pablo head out in the evening to see what a friday night in Lautoka(la vida loca) has to offer. We visit a few more or less fancy places until we decide it's time to go home, all was good and fun except it seemed like Pablo's hat had gone mysteriously missing.

Bye bye in the morning and we head out to open ocean where the waves were more uncomfortable than usual. Nekton is rocking back and forth for
3.5 days until we finally, 27th of october, arrive to Vanuatu, a beautiful island called Tanna (flaming lava and spitting kava).

We spend a couple of days in Port Resolution (named after captain Cooks ship which anchored there back in the days). It's a nice place, yes quite
amazing and people are friendly, we were given a lot of gifts, fruits and vegetables (plenty of cassava, a root cooked somewhat like a potato and tastes yummy)
One day we head for the Volcano, it's a bumpy 1.5 hour drive on the back of a pickup, the parking lot is just some 100 m from the top and stairs leading up to the smoking crater. There we stood at the crater watching Mt Yasur burp flaming hot lava up in the air and occasionally giving a thunder that would scare any action hero. Stayed until dusk to get most out of the natural firework and then finding the dark path back to the parking lot. Another 1.5 bumpy ride back on a road that probably has more holes than flat surfaces. One night we get the pleasure to try the local Kava with a village chief, in Vanuatu, especially in Tanna they prepare it a bit differently than Fiji. One or two persons chews the dry roots of the plant (Piper Methysticum) until it's completely mashed, then he spits the mash into a cloth, water is added, the cloth is squeezed carefully, ready to drink! As we were sitting around a hardly burning fire in the darkness listening to the strange throat and spitting sounds that our kava preparers were making we did feel a bit uneasy but when we were served we drank happily, the taste was nice(quite nice at least) and for sure kava in Vanuatu is about 10x stronger than in Fiji. In Fiji we could drink up to 30 cups in one night and only feel slight effects, here 3 were enough to give quite a spin.

Left for an overnight sail to Erromango, next island north. Spent some days there, rainy relaxed days and nights. Some fishing, some snorkeling. Visited a cave with human bones, spooky skulls, descendants from the time when people enjoyed eating human meat once in a while. Next stop was Port villa, the pumping heart of vanuatu (not too pumping thought) plenty of taxfree stores and resorts around the island, a lot of tourists. The market was nice but limited and surprisingly more expensive than the one in Fiji. Just a short stop there and we headed north west. Anchored in a quiet bay close to Port villa and next day managed to get a mooring for free outside a resort, the lines looked like spaghetti of sewing thread but it held for the night. Dressed ironically up with our fanciest clothes and had one beer at the resort together with all honeymooners(740 USD for one night on this resort wtf).

Moved on north to the small island of Nguna, where we went on a steep hike up an extinct volcano with a man named Shem and his kids. Once on the top the SE wind was blowing hard through the high grass and we enjoyed the view of Efate and Epi. The way down were almost steeper and we were all terrified of the wild cow! Shem and his kids prepared for a possible wild-(and certainly)-mad-cow attack with stones and sharp sticks but luckily we only saw tracks of the beast..

It was time to head back for Port villa cause Srogi and Daniel had to catch the plane back to Canada so we sailed back and prepared ourself for a big goodbye party. The following ingredients is a good recipe for a successful goodbyeparty-in-port-vila-soup:

3 Bags of taxfree booze, carefully sealed not to be opened before departure(successfully opened)
6 guys dancing on the boom of Nekton (Safety "danceline" attached)
2 bars(Voodobar, Elektrorock)
1 barefoot Daniel
1 rumour about a streetfight
X amount of Australian and PNG girls
1 lost flipflop

Bring to boil, add a few more beers, stir, ready to serve!

Our Crewmember since Niue, Tobias '2beers' was forced to leave us in Port villa due to visa problems for Australia(1 year holiday visa). When we left him on the dock in Port villa he had already found a cargo boat to sleep in for free and had started dating a market girl who was selling bananas and coconuts, we are sure he will be fine. So on the 14th of November we left Port villa early in the morning with Australia as next stop. We are now 6 days into the trip and have about 400 miles to go. Yesterday we caught a big Mahi mahi, measured 1.5 m. He was fighting, even after a shot with the speargun(to lift him onboard) in the head he was jumping like a furious rabbit overdosed on caffeine, first after 5 hits with the back of the machete his magnificent colors faded to white. And there was silence.
Now we'll have Mahi mahi for breakfast lunch and dinner for 4 days.

At the moment the wind is light.. we're moving about 3 knots.. But the Captain, the clouds, the stars and the weather forecast are promising wind this evening, so it will come for sure. Please, wish us wind without waves.

Sincerly Henrik 'Batman' Gard

/
By the way, the reason I'm writing this instead of Lukasz as usual, is because all the fish we've been eating since caught that Mahi mahi has turned Lukasz half into a fish! Believe it or not but his fingers are at the moment fins and gills are starting to appear. He has some problems typing on the keyboard. The reason I'm still remaining human might be because I'm from Scandinavia were we eat a lot of fish. Hopefully entering Australia will work out fine even with a merman as a captain.

----------
radio email processed by SailMail
for information see: http://www.sailmail.com